Bob siedział cicho. Ciągle wlepiał bystry i przenikliwy wzrok w nieznanego nieprzyjaciela, gotów działać podług okoliczności.
— Wreszcie, mówił sobie, może to tylko złodziéj, który mniema, że łódź jest opuszczona i chce ją zrewidować... Niech go djabli wezmą szelmę!... w Londynie coraz więcj mnoży się łajdaków... Na ulicach już nie dosyć miejsca dla tych łotrów, kiedy ich nawet i na Tamizie spotkać można!
W téj chwili najwięcéj dziesięć stóp oddzielało Boba od lairda. Ten nie płynął już tak ostrożnie jak przedtem i głowa jego unosiła się na wierzchu wody. Bob poznał go.
— Oho! mruknął bynajmniéj niewzruszony, któż u djabła byłby się tego spodziewał?... Na honor, byłbym się założył, że to policjant... Ale wszystko jedno, trzeba się wziąść w kupę, bo to zuch nie lada, a jeżeli nie trafię go od razu, biada ci mój towarze!
Położył rękę na nożu, ale go nie wydobył, lecz zaczołgał się do wioseł i wziął jedno z nich.
— Mój ojciec! słabo wymówiła Klara nieotwierając oczu.
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/622
Ta strona została przepisana.