rzono w bębny. Uczczono mię jeszcze kilku strzałami i w rzeczy saméj wyznać muszę, że prawa nie miałem za sobą... Musiałem wyglądać jak złoczyńca przybyły do zamku w bardzo niegodziwych zamiarach. Ale Ruby nie wdawał się w żadne rozprawy i pędził daléj... Szlachetne to zwierzę zrobiło tego poranka przeszło trzydzieści mil! Para mu tryskała z nozdrzów, robił bokami, a jednak nie ustawał w biegu. Z czarodziejską prawie szybkością przebiegłem obok konnych gwardzistów, którzy mi drogę przeciąć chcieli i widziałem już tylko przed sobą pikietę złożona z trzech kawalerzystów chcących zajść mi z przodu. Z prawéj strony była krata parku, a oni zmierzali z lewéj... Piérwszy dopiéro raz, od czasu jak posiadałem mojego Ruby, spiąłem go ostrogami. Zrobił skok godny podziwienia: znalazłem się w parku po drugiéj stronie kraty.
„Strzelaj! zawołano za mną: strzelaj do mordercy Jego Królewskiej Mości!“
Mniemano, niech mi Bóg przebaczy, milady, żem chciał zamordować starego króla! Trzéj konni gwardziści razem strzelili przez kratę. Uczułem, że Ruby zadrżał podemną, ale nie zatrzymał się... Dopiéro o cztéry mile stamtąd
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/681
Ta strona została przepisana.