jego położenie. Powoli, i nieznacznie któś pełzając, zbliża się ku niemu.
— Ten łotr skradł mi myśl moję, rzekł sam do siebie; on chce mię zamordować.
Jeszcze się nie ruszał i czekał. Po upływie kilku sekund, pełzające indywiduum, którém był nieprzyzwoicie odziany człowiek, nagle się podniosło i poskoczyło naprzód; ale nóż jego, jakkolwiek doskonale wymierzony, trafił w grzbiet ławki. Nieznajomy czém prędzéj usunął się, a zbójca chcący mu zadać nowy cios uczuł, że mu któś ściska pięść jakby kleszczami.
— Uf! jęknął boleśnie, mniemałem że jedna jest tylko na świeéie pieść taka jak moja!
Przybliżył swa twarz do nieznajomego. Oczy ich przyzwyczajone były do ciemności, obaj razem się poznali.
— Bob-Lanternh mruknął nasz piękny marzyciel.
— Łaski! wasza wielmożności! zawołał zbójca padając na kolana. Nie poznałem was.
Jego wielmożność puścił Bob-Lanterna, który natychmiast złożył ręce błagająco.
Strona:PL Trolopp - Tajemnice Londynu.djvu/70
Ta strona została przepisana.