tymczasem poza bramę i zapalił lulkę. Mikołaj Piotrowicz zwiesił głowę i jął się przypatrywać starym, rozchwierutanym schodkom przed gankiem; duży pstropióry kogut przechadzał się tam po stopniach, głośno stukając pazurami swych tęgich żółtych nóg. Z wysokości balustrady przyglądała mu się z niezbyt przyjacielską miną kotka, popiołem cała opudrowana przykucnąwszy tam w pozycji dość afektowanej. Słońce przypiekało; zapach świeżo upieczonego chleba żytniego dolatywał z sieni zajazdu, półcieniem okrytej. Nasz Kirsanow zadumał się. „Syn... kandydat... Arkadzio...“ kręcił się bezustanku po jego głowie; próbował myśleć o czem innem, ale zawsze wracał do tego samego przedmiotu. Przyszła mu na myśl nieboszczka żona... „Nie doczekała biedaczka!“ wyszeptał ze smutkiem. Duży błękitny gołąb zleciał właśnie na drogę przed karczmę i pobiegł napić się wody z kałuży przy studni. Mikołaj Piotrowicz zapatrzył się na ptaka, ale do jego uszu dolatywał już turkot kół zbliżającego się pojazdu...
— Zdaje się, że jadą, — oznajmił służący, wyjrzawszy z poza bramy.
Mikołaj Piotrowicz zerwał się i spojrzał bystro na drogę. Ukazał się tarantas zaprzężony w trójkę koni pocztowych; na tarantasie błysło denko studenckiej czapeczki, znane rysy ukochanego syna...
— Arkadzio! Arkadzio! — zawołał Kirsanow, i pobiegł, machając rękami... Po kilku chwilach przylgnął już ustami do zakurzonej, ogorzałej, i jeszcze bez zarostu twarzy młodego kandydata.
Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.