mi: nie, nie uczył się, on tylko więcej tak, z filantropji! A, kiedy tak... ha, ha, ha!...
— Fedku, nałóż mi fajkę! — odezwał się szorstko Bazarow.
— Drugi tu znowu doktór przyjeżdża do chorego, — ciągnął dalej z zapałem Wasil Iwanowicz, — a chory już ad patres; człowiek nie chce puścić doktora, mówi: teraz już nie trzeba. Ten nie spodziewał się czegoś podobnego i pyta tylko: „A cóż, czy twój pan miał czkawkę przed śmiercią?“ — „Miał“. — „A długo?“ — „Długo“. — „No, to dobrze“... Ha, ha, ha!
Tylko stary sam się roześmiał; Arkadjusz ułożył usta do śmiechu, Bazarow je ściągnął. Takim sposobem rozmowa się wlekła blizko godzinę. W ciągu niej Arkadjusz zdążył zajrzeć do swojego pokoju, który, jak okazało się, był tylko salką przedłaźniową, bardzo jednak schludną i czystą. Nakoniec weszła Taniusza i oznajmiła, że objad gotów.
Pierwszy się podniósł Wasil Iwanowicz.
— Pójdźmy, panowie! Darujcie wspaniałomyślnie, jeślim was znudził. Spodziewam się, że moja gosposia zadowoli was lepiej niż ja.
Objad, chociaż przygotowany naprędce, był bardzo dobry, a nawet obfity; wino tylko było nietęgie. Tymoteicz kupił w mieście jakiegoś czarnego kseresu, który zalatywał niby miedzią, niby cynfolją; i muchy się dosyć naprzykrzały. Zwykle chłopiec dworski rozpędzał je dużą gałęzią, ale tym razem Wasil Iwanowicz nie kazał mu przychodzić, bojąc się żarcików młodych gości. Arina Własjewna przybrała się jak mogła: włożyła na siebie wysoki czepiec z jedwabnemi wstęgami i niebieski szal z tureckim deseniem. Znowu
Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/163
Ta strona została uwierzytelniona.