Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

Nastało południe. Słońce dopiekało z poza wiotkiej firanki białych obłoków. Wszystko dokoła milczało, tylko we wsi piały zdaleka koguty, w słońcu rozgrzane, budząc wrażenie senności i nudy, a gdzieś wysoko ze szczytu drzewa rozlegał się płaczliwie żałosny pisk młodego jastrzębia. Arkadjusz i Bazarow leżeli w cieniu niewielkiego stogu siana, na kilku garściach suchej, ale zielonej jeszcze i pachnącej trawy.
— Ta osina, — odezwał się Bazarow, — przypomina mi lata dziecinne; rośnie na brzegu dołu, który pozostał po cegielni. Wówczas musiało mi się zdawać, że to drzewo i ten dół mają w sobie siłę jakiegoś talizmanu; nie nudziłem się nigdy w ich towarzystwie. Nie pojmowałem wtedy, że jeślim się nie nudził, to dlatego, że byłem dzieckiem. Teraz, gdy dorosłem, talizman przestał wpływ swój wywierać!
— Ile czasu przepędziłeś tutaj? — zapytał Arkadjusz.
— Dwa lata bez przerwy; potem jeździliśmy już ciągle, prowadząc życie koczujące, najwięcej po miastach.
— A ten dom, czy dawno stoi?
— Dawno. Zbudował go jeszcze dziad, ojciec mojej matki.
— Kto był twój dziadek?
— Licho go wie. Jakiś major. Służył pod Suworowem i lubił opowiadać o przejściu przez Alpy. Zapewne łgał.
— Stąd to u was w pokoju gościnnym wisi portret Suworowa. Ja lubię zresztą bardzo takie domki, jak wasz, stare a przytulne, aż w nich pachnie jakoś odmiennie.
— Tak, czuć w nich olej od lamp i ług, — ode-