— Pewnie, że do miasta... do knajpy — dodał pogardliwie i zwrócił się cokolwiek w stronę woźnicy, jak gdyby odwołując się do jego świadectwa.
Ale ten ostatni ani się ruszył; byłto człowiek starego wypieku, który nie podzielał jeszcze nowych poglądów na świat.
— Mam dużo kłopotów z chłopami w tym roku — mówił dalej ojciec do syna. — Czynszu nie płacą. Co tu począć?
— A z najemników kontent jesteś, tato?
— Kontent — przecedził stary Kirsanow przez zęby. — Tylko, że mi sąsiedzi targ psują; a zresztą wszystko to jeszcze nowe i nie dba rzetelnie o pracę. Sprzęty niszczą. Orali jako tako. Ale — jakoś to z czasem będzie. Czyż teraz gospodarstwo rolne zajmuje cię?
— To najgorsza, że u nas niema cienia — zauważył Arkadjusz, nie odpowiadając na ostatnie zapytanie.
— Urządziłem dużą markizę nad balkonem od strony północnej — odezwał się Mikołaj Kirsanow; — teraz możemy nawet obiadować na świeżem powietrzu.
— Będzie to coś nazbyt w guście willi... zresztą... wszystko głupstwo. Ale co za powietrze mamy tutaj! Jaka woń! Mnie się zdaje, doprawdy, że nigdzie w świecie nie rozpościera się taka woń przyjemna, jak u nas! Nawet niebo nasze...
Nagle Arkadjusz utknął, spojrzał zukosa za siebie i nie dokończył myśli.
— Nic dziwnego, — zrobił uwagę ojciec — tu się urodziłeś, więc też wszystko musi tutaj przedstawiać się inaczej twoim oczom.
Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.