Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.

Po drodze rozległ się się tentent kopyt końskich... Z poza drzew ukazał się chłopek. Gnał przed sobą dwa spętane konie, a przechodząc koło Bazarowa, spojrzał nań jakimś osobnym wzrokiem i popatrzył, nie zdejmując czapki, co widocznie zmartwiło wielce Piotra, jako nieszczęśliwa wróżba. „I ten także wstał rano, pomyślał Bazarow, ale przynajmniej miał w tem interes, a my?...
— Zdaje się, że oni idą, — szepnął Piotr nagle.
Bazarow podniósł głowę i ujrzał Pawła Piotrowicza. Ubrany w lekki kraciasty pidżak i w białe jak śnieg spodnie, szedł szybkim krokiem po drodze; pod pachą niósł pudełko, owinięte w zielone sukno.
— Proszę wybaczyć, zdaje mi się bowiem, że czekaliście na mnie, — rzekł, kłaniając się najpierw Bazarowi, potem Piotrowi, którego uważał w tej chwili za coś w rodzaju sekundanta. — Nie chciałem budzić mojego kamerdynera.
— Nie nie szkodzi, — odparł Bazarow, — dopiero cośmy wyszli.
— A! tem lepiej! — Paweł Piotrowicz obejrzał się wkoło. — Nikogo nie widać, nikt nie przeszkodzi... Możemy przystąpić?
— Przystąpmy.
— Nowych objaśnień, jak mniemam nie trzeba wam?
— Nie trzeba.
— Czy będziecie nabijali? — zapytał Paweł Piotrowicz, — wyjmując z pudełka pistolety.
— Nie; wy nabijcie, a ja kroki odmierzę. Mam dłuższe nogi, — dodał z uśmiechem. — Raz, dwa, trzy...
— Eugenjuszu Wasiljicz, — wybąknął z trudem Piotr (drżał jak we febrze), — Pozwólcie, ja odejdę.