Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

— Cztery... pięć... Odejdź, bracie, odejdź; możesz nawet stanąć za drzewem i uszy zatkać, tylko oczu nie zamykaj; a jeśli się kto powali o ziemię, leć, biegnij podnosić. Sześć... siedem... osiem... (Tu Bazarow stanął). Czy dosyć? — rzekł zwracając się do Pawła Piotrowicza, — czy też domierzyć jeszcze dwa kroki?
— Jak wam się podoba, — odrzekł zapytany, — nabijając drugą kulę.
— No, to dodajmy jeszcze dwa. — (Bazarow zrobił obcasem ślad na ziemi). — Otóż i meta. Ale, ale, na ileż kroków każdy z nas ma się ustawić od mety? Jest to także ważne pytanie. Wczoraj nie było mowy o tem.
— Sądzę, że na dziesięć, — odrzekł Paweł Piotrowicz, podając przeciwnikowi oba pistolety.
Raczcie łaskawie wybrać.
— Wybieram łaskawie oto ten. Nieprawdaż, Pawle Piotrowiczu, że nasz pojedynek jest istotnie do śmieszności dziwaczny? Spojrzyjcie tylko na fizjognomję naszego sekundanta.
— Podoba wam się jeszcze żartować, — odparł Paweł Piotrowicz. — Nie przeczę, że nasz pojedynek jest dziwny, ale uważam sobie za obowiązek uprzedzić was, że mam zamiar bić się na serjo. A bon enendeur, salut!
— O! ja wcale nie wątpię o tem, żeśmy postanowili zgładzić się do ostatka; dlaczegoż jednak nie pośmiać się i nie połączyć dulce cum utili? Tak więc wy do mnie po francusku, a ja do was po łacinie.
— Ja będę się bił na serjo, — powtórzył Paweł Piotrowicz i odszedł na swoje miejsce.
Bazarow ze swej strony odrachował dziesięć kroków od mety i stanął.