Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jesteście gotowi? — spytał Paweł Piotrowicz.
— Zupełnie.
— Możemy się schodzić.
Bazarow spokojniutko ruszył naprzód, i Paweł Piotrowicz jednocześnie zaczął iść ku niemu, włożywszy lewą rękę do kieszeni i stopniowo podnosząc lufę pistoletu... „Mierzy mi prosto w nos“, — pomyślał Bazarow; — „a jak starannie mruży oczy, zbój! Bądź co bądź, niemiłe to wrażenie. Zacznę patrzeć na łańcuszek od zegarka...“ Coś świsnęło koło samego ucha i w tejże chwili rozległ się wystrzał. „Słyszałem, a więc nic się nie stało“. — przebiegła mu myśl po głowie. Postąpił jeszcze krok i nie celując, wystrzelił. Paweł Piotrowicz drgnął trochę i schwycił się ręką za połę. Strumień krwi potoczył się po jego białych spodniach. Bazarow rzucił pistolet na bok i zbliżył się do przeciwnika.
— Jesteście ranni? rzekł
— Mieliście prawo przyzwać mnie do samej mety, brzmiała odpowiedź, — a to bagatela. Stosownie do umowy, każdy z nas ma jeszcze po jednym strzale.
— No, darujcie, ale to drugim już razem, — odparł Bazarow i objął Pawła Piotrowicza, który zaczynał już blednąć. — Teraz ja już nie przeciwnik, tylko doktor, i przedewszystkiem muszę ranę opatrzyć. Piotrze! Chodźno tu, Piotrze! gdzieżeś się schował?
— Wszystko to głupstwo... Niczyjej nie potrzebuję pomocy, wyrzekł z wysiłkiem Paweł Piotrowicz, i... trzeba... znowu...
Chciał targnąć się za wąsy, ale mu ręka osłabła, w oczach się zaćmiło i upadł bezprzytomnie.
— Otóż i omdlał! i z czego? mimowolnie zawołał Bazarow, upuszczając Pawła Piotrowicza na mu-