Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/220

Ta strona została uwierzytelniona.

stodoły. Teniczka przyniosła szklankę herbaty, a postawiwszy ją na stoliku, chciała oddalić się. Paweł Piotrowicz zatrzymał ją.
— Dokąd tak śpieszycie? Teodozjo Mikołajewno, zaczął mówić, czy macie jaki interes?
— Nie... tak... muszę tam nalać herbatę.
— Duniasza zrobi to bez was; posiedźcie troszkę z chorym. Mam przytem pomówić z wami.
Teniczka w milczeniu usiadła na skraju krzesła.
— Słuchajcie mnie, — rzekł Paweł Piotrowicz i pociągnął się za wąsy, — już dawno chciałem was zapytać, dlaczego się mnie boicie?
— Ja?...
— Tak jest, wy. Nie patrzycie mi nigdy prosto w oczy, musicie mieć nieczyste sumienie.
Teniczka zarumieniła się, ale spojrzała na Pawła. Wydał się jej tak dziwnym, że serce jej w piersi zakołatało.
— Więc macie czyste sumienie? — zapytał się jej.
— Dlaczego nie ma być czyste? — szepnęła.
— Alboż ja wiem! zresztą wobec kogo mielibyście zawinić, wobec mnie? to nieprawdopodobne. Wobec kogo innego w tym domu? to także być nie może. Czyżby wobec brata? ale przecież wy go kochacie?
— Kocham.
— Całą duszą, całem sercem?
— Całem sercem.
— Doprawdy? Spojrzno na mnie, Teniczko (pierwszy raz ją tak nazwał)... Wiecie przecież, że kłamstwo jest wielkim grzechem.
— Ja nie kłamię, Pawle Piotrowiczu. Gdybym Mikołaja Piotrowicza nie widywała, pocóżbym żyła na świecie.