Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

Katja nic nie odpowiedziała.
— Wiem, — ciągnął dalej Arkadjusz, — że on nigdy wam się nie podobał.
— Nie mogę wydawać o nim sądu.
— Czy wiecie co, Katarzyno Siegiejewno? za każdym razem, gdy słyszę tę odpowiedź, nie wierzę jej. Niema takiego człowieka, o którym każdy z nas niemógłby wydać swojego sądu. Jest to poprostu wymówka.
— Przyznam się, że on... nie powiem, żeby mi się nie podobał, ale czuję, że jest to człowiek dla mnie obcy... I wy nawet jesteście w gruncie rzeczy obcy dla niego.
— A to dlaczego?
— Jak wam to powiedzieć?... On jest dziki, a my oboje, wy i ja, jesteśmy oswojeni.
— I ja oswojony?
Katja potwierdzająco poruszyła głową; Arkadjusz zaczesał sobie włosy za ucho.
— Czy wiecie, że to, coście powiedzieli, jest pod pewnym względem obelgą?
— Czyżbyście chcieli być dzikim?
— Dzikim nie, ale silnym, energicznym.
— Tego nie trzeba chcieć... Oto wasz przyjaciel, naprzykład, może i nie chce tego, a jednak ma to sam w sobie.
— Hm! więc wy utrzymujecie, że on miał wielki wpływ na Annę Siergiejewnę?
— Tak jest. Ale nad nią nikt długo zapanować nie potrafi, — dodała Katja półgłosem.
— Dlaczego tak sądzicie?
— Dlatego, że ona jest bardzo dumna... nie to chciałam powiedzieć... ale, że bardzo ceni swoją niezależność.