cień daje; owce depcą po mogiłach swobodnie bez żadnej ceremonji. Lecz pośród tych mogił jest jedna, której człowiek nie znieważa, której zwierz nie dotknie, tylko ptaki na niej siadają i nucą pieśni w czasie letniego skwaru. Żelazną otoczona kratą, młodemi zasadzona świerkami, kryje zwłoki Eugenjusza Bazarowa. Z niedalekiej wioski przychodzi nad nią dwoje staruszków: mąż i żona. Jedno drugie podpiera i idą, powolnym, ociężałym krokiem; przybliżą się do sztachet, uklękną przy nich, i długo, gorzko płaczą, i długo, uważnie patrzą na niemy głaz, pod którym ich syn spoczywa; powiedzą sobie parę słów, obetrą kurz z kamienia, gałązkę świerku poprawią i znowu się modlą, i nie mogą opuścić tego miejsca, skąd bliżej im niby do syna, do wspomnień o nim... Czyż modlitwy i łzy tych staruszków mogą pozostać bezowocne? Czyż miłość święta, prawdziwa miłość, nie miałaby być wszechmocną? O tak, jakiekolwiek serce legnie w grobie, namiętne, grzeszne czy buntownicze, kwiaty rosnące na mogile patrzą na nas cichutko swojemi niewinnemi oczyma; one nam mówią nie tylko o wiecznym spokoju, o tym wielkim spokoju „obojętnej“ przyrody, mówią także o wiecznem pojednaniu i o życiu, które się nie kończy.
Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/273
Ta strona została uwierzytelniona.