śnięcie jego naperfumowanych wąsów na swych policzkach. Paweł Piotrowicz przysiadł się do stołu. Miał na sobie wykwintne ranne ubranie na modłę angielską, a mały fez zdobił mu tył głowy. Fez ten i krawat niedbale związany dokumentował swobodę życia wiejskiego; ale sztywnie wykrochmalony kołnierz przy jego, oczywista, nie białej koszuli, lecz ściśle wedle przepisów mody dla porannej toalety kolorowej w paski, ujmował ze zwykłą nieugiętością doskonale ogoloną brodę.
— Gdzież jest twój nowy przyjaciel? — zapytał Arkadjusza.
— Wyszedł już. Wstaje zazwyczaj bardzo wcześnie i wybiera się na jakąś ekskursję. Zwracam jednak uwagę raz na zawsze, że nie zachodzi potrzeba troszczyć się o niego: nie lubi żadnych formalności.
— Tak, widać to po nim.
Paweł Piotrowicz zaczął powoli chleb swój smarować masłem.
— Czy pozostanie dłuższy czas u nas?
— To zależy... Uda się stąd do swego ojca.
— A gdzie mieszka jego ojciec?
— W naszej gubernji, osiemdziesiąt stąd wiorst. Ma tam małą posiadłość. Był dawniej lekarzem pułkowym.
— Ta ta, ta ta... to też ja wciąż siebie pytałem, gdzie już nazwisko to kiedyś słyszałem: Bazarow, Bazarow?... Nie przypominasz sobie, Mikołaju, że w dywizji naszego ojca służył niejaki doktor Bazarow?
— Coś mi się tak majaczy...
— Tak, sprawa jest w porządku. A więc ten doktor jest jego ojcem. Hm!
Paweł Piotrowicz podkręcił sobie wąsa.
Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.