Strona:PL Turgeniew - Ojcowie i dzieci.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.

— Przedstawię panu miljony takich zjawisk, — krzyknął Paweł Piotrowicz; — miljony! Oto np. gmina.
Chłodny uśmiech skrzywił usta Bazarowa.
— No, co się tyczy gminy, — rzekł — pomów pan lepiej z bratem. Już on teraz, zdaje mi się, poznał z praktyki, co to jest gmina, solidarna odpowiedzialność, wstrzemięźliwość i tym podobne sztuczki.
— Rodzina zresztą, rodzina taka, jaka istnieje jeszcze u naszych włościan — zawołał dalej Paweł.
— Sądzę, że lepiej pan zrobisz dla samego siebie, nie rozbierając szczegółowo i tej kwestji. Racz mię pan posłuchać i zostaw sobie dwa lub trzy dni czasu do namysłu; odrazu niełatwo coś wymyśleć. Niech pan przejdzie wszystkie nasze stany i urządzenia i zastanowi się dobrze nad każdym, my zaś tymczasem z Arkadjuszem będziemy...
— Urągali wszystkiemu, — podchwycił Paweł Piotrowicz.
— Nie, będziemy żaby krajali. Chodźmy, — Arkadjuszu; do widzenia, panowie!
Obydwaj przyjaciele wyszli. Bracia zostali sam na sam i z początku tylko spoglądali jeden na drugiego w milczeniu.
— Otóż, — zaczął nareszcie Paweł — otóż i młodzież teraźniejsza! Oto nasi następcy!
— Następcy, — odezwał się Mikołaj ze smutnem westchnieniem. (Przez cały czas rozmowy siedział jak na szpilkach i tylko ukradkiem spoglądał z boleścią na syna). — Czy wiesz, bracie, co mi się przypomniało? Jednego razu pokłóciłem się z nieboszczką naszą matką; ona krzyczała i nie chciała mnie słuchać... Wkońcu powiedziałem jej: mateczka nie może mnie zrozumieć, bo należymy do dwóch odrębnych pokoleń.