Chodził Mikołaj Piotrowicz, chodził i nie mógł zdecydować się wejść do domu, do tego spokojnego gniazdka, które spozierało nań tak gościnnie przez wszystkie swoje okna oświetlone; nie miał siły rozstać się z ciemnością, z ogrodem, ze świeżem powietrzem, które mu twarz chłodziło, i z tą troską, tą trwogą...
Na skręcie ścieżki spotkał brata.
— Co ci jest? — zapytał go Paweł — jesteś blady jak widmo: musisz być niezdrów. Dlaczego się nie położysz?
Mikołaj Piotrowicz objaśnił mu w krótkich słowach nastrój swojej duszy i oddalił się. Paweł doszedł do końca ogrodu i także się zadumał i także podniósł wzrok ku niebu. Ale w jego pięknych, ciemnych oczach nie odbijało się nic prócz światła gwiazd. Nie urodził się romantykiem, a jego trzeźwa, choć namiętna dusza, mizantropijna na sposób francuski, nie umiała marzyć.
∗
∗ ∗ |
— Czy wiesz co? — mówił tej samej nocy Bazarow do Arkadjusza. — Przyszła mi do głowy wspaniała myśl. Twój ojciec mówił dzisiaj, że dostał zaproszenie od tego waszego krewnego, wysokiego dostojnika. Ojciec nie pojedzie; puśćmy się we dwóch do X**, przecież ten jegomość i ciebie zaprasza. Widzisz, jaka tu w domu aura. Podróż zrobi nam dobrze. Przejedziemy się, obejrzymy miasto. Zabawimy pięć, sześć dni, i basta!
— A stamtąd wrócisz tu ze mną do nas?
— Nie, — trzeba jechać do ojca. Wiesz, że mieszka o 30 wiorst od X**. Dawno go nie widziałem