Strona:PL Urke Nachalnik - Rozpruwacze.pdf/227

Ta strona została przepisana.

zrozumienia, że winna odegrać rolę jego córki — przybyłem w towarzystwie doktora.
Starszy, elegancki pan z małą walizeczką w ręku, ledwo ukłonił się na powitania.
Zapalono większe światłe.
— Chorego trzeba odwieźć do kliniki.
— Co?! — zawołali prawie wszyscy jednocześnie, wstrząśnięci tym orzeczeniem.
— O ile pragniecie, by pozostał przy życiu, niema innego wyjścia — ponowił lekarz swoją decyzję.
Aniela wybuchnęła płaczem. Krygier odezwał się:
— Panie doktorze, to niemożliwe, bo nie chciałbym, aby matka chorego, której jest jedynakiem, dowiedziała się o tej katastrofie samochodowej.
— Hm... Skoro tak, — oświadczył lekarz — będę musiał zwołać konsylium.
— Poco? Mamy do pana doktora całkowite zaufanie. Oddajemy chorego pod pańską opiekę.
— Dziękuję, — odrzekł doktór — ale nie mogę wziąć na siebie całkowitej odpowiedzialności. Organizm chorego, coprawda, jest silny, ale gorączka jest bardzo wysoka.
Lekarz wyjął notesiki począł notować: W pokoju zaległa cisza gdy naraz chory zaczął krzyczeć:
— Wołkow!... Dawaj cyng!.. Błatny menta!.. Nie zamordowałem policjanta!..
Lekarz zbliżył się do chorego, jakby nie chciał uronić ani słowa z tego, co teraz wyrzucał w malignie. Obecni porozumiewali się spojrzeniami. Chory znów zaczął krzyczeć:
— Dajcie mi spluwę!... Muszę odzyskać wolność!.. Anielo!.. Ty, „Lipa“, won stąd!..
Na doświadczonej twarzy lekarza zaigrał ledwie dostrzegalny uśmieszek ironiczny...