Strona:PL Urke Nachalnik - Rozpruwacze.pdf/244

Ta strona została przepisana.

ani słowem na jego wyznanie. Na jej twarzy tylko odmalowała się pogarda, która mroziła Morycowi krew w żyłach.
Oburzenie Anieli wzrastało z każdą chwilą. Raptownie usiadła na łóżku, gotowa do nagłego czynu.
W tym momencie Moryc przestał panować nad sobą. Bliskość Anieli oszałamiała go. Zapomniał, że przed sekundą jeszcze błagał o przebaczenie. Rozwarł silne ramiona, by porwać Anielę, przytulić mocno do siebie...
Ale ręce jego zawisły, jakby w powietrzu. Aniela, nie krzyknęła, nie uczyniła nic, coby świadczyło, że zamierza się bronić. Nie opuszczała tylko oczu z tego twarzy, a jej uśmiech szyderczy prześwidrował jego mózg.
Chciał się oddalić, ale czuł, że nie może tego uczynić. Jakby był przykuty do miejsca, Wzrok Anieli trzymał go w niewoli i nie pozwalał się oddalać teraz na krok. Ten wzrok działał na niego, niby magnes.
— Jesteś nikczemny i podły! — rzekła doń. — Idź, i więcej nie waż mi się pokazywać na oczy.
Moryc opuścił jej pokój, złamany i zbesztany. Zimne poty wystąpiły mu na czole. Ledwie stanął na korytarzu, klucz w pokoju Anieli został prekręcony koytarzu, gdy naraz poczuł na swym ramieniu czyjąś rękę.
— Chodź ze mną przyjacielu, muszę z tobą o czymś pomówić — rzekł Krygier stanowczym głosem.
I nie czekając na zgodę, wziął Moryca energicznie za rękę, wlokąc go niemal za sobą.
Ledwie weszli do jednego z pokoi, dwa siarczyste policzki padły na Moryca, niby grom z jasnego nieba.
— Ty, dżentelmenie amerykański! — zawołał Krygier z pogardą.
— Wybacz mi, masz rację...