Strona:PL Urke Nachalnik - Rozpruwacze.pdf/7

Ta strona została przepisana.



ROZDZIAŁ I

— Trzymać złodzieja!… Łapać złodzieja… Policja — a — a!..
Nagle rozległ się w ciszy nocnej rozpaczliwy krzyk kobiety. Głos jej tonął w dali, w labiryncie ciemnych uliczek…
Nikt, widać, nie śpieszył napadniętej z pomocą. Głos jej słabł z każdą chwilą. Raz jeden jeszcze tylko wydarł się z jej piersi rozdzierający, beznadziejny krzyk, wyrzucony, jakgdyby ostatnim tchem:
Ratunku!..
Po czym nastąpiła cisza, jakby wogóle nic nie zaszło.
Ratuszowy zegar dawno już oznajmił, że minęła północ. Miasto pogrążone było we śnie zimowym; chodniki, jezdnie, dachy domów pokryte były kobiercem śnieżnym. Dokoła nie widać było żywej duszy, Tylko nocny tramwaj mijał od czasu do czasu bezszelestnie, niby widmo, zostawiając za sobą czarne ślady. Bezdomni, którzy nawet we śnie czuwają, tej nocy spali snem kamiennym, nie spłoszeni przez nikogo.
Księżyc zawadiacko rozglądał się po stolicy. Jego blade promienie szperały w podwórkach, po dachach, zaglądając ciekawie do okien wysokich kamienic.
Policjant w kożuchu białym, ukryty za węgłem ulicy, stał niby przykuty do miejsca. Ciepły kożuch i ciepłe słomianki na nogach uspasabiały go do przymykania powiek. Sen zmorzył jego oczy i uszy policyjne zobojętniały na wszystko, co się wokół nie-