ciła ku niemu cały, jaki posiadała zasób uśmiechu, i szepnęła z cicha: to rozgrzewa.
Dosłyszał to Gilliatt, zastanowił się i sam także szepnął z wewnętrznem do siebie zapytaniem: rozgrzewa? Co ona przez to rozumie?
Bezwiednie powtarzał ten wyraz przez cały dzień, ale go nie zrozumiał.
Jednego wieczora, gdy siedział w oknie swego domu, pięć czy sześć dziewcząt przyszło zabawić się kąpielą w zatoce Houmet. Igrały sobie naiwnie w wodzie o sto kroków od niego. Gilliatt opuścił okno, gwałtownie je zamknąwszy.
Poza ogrodem, należącym do Bravées, był zrąb muru pokryty ostrokrzewem i bluszczem, porosły po krzywą; z pomiędzy kamieni wznosiła się drzewiasta dzika malwa i dziewanna. W tym zakątku Gilliatt przepędził całe prawie lato w niewysłowionej zadumie. Przywykły do niego żyjące tam między kamieniami jaszczurki i wygrzewały się spokojnie na słońcu. Lato błyszczało i pieściło. Ponad głową siedzące go w trawie Gilliatta przeciągały chmury. Ptactwo świegotało dokoła; — a on wsparłszy czoło na dłoniach zapytywał sam siebie: Czemu napisała na śniegu me imię? Wiatr podmuchiwał od morza; niekiedy z oddalonej kopalni kamieni dochodził odgłos trąby górniczej, ostrzegający przechodniów, że wkrótce mina wybuchnie. Nie było widać portu Saint-Sampson — tylko wierzchołki masztów ukazywały się ponad drze-