Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/117

Ta strona została skorygowana.

— Zobaczycie, że prawica w końcu obali Villele’a. — A indygo? — Zamówiono tylko siedmset wańtuchów w Guatemala — Nanine Julie wpłynęła do portu. Piękny trzymasztowy statek bretoński. — Masz tobie, znów pokłóciły się dwa miasta La Platy. — Gdy Montevideo tyje, Buenos Ayres chudnie. — Musieliśmy przenieść ładunek Regina-Coeli, którą uznano w Callao za nieprzydatną do dalszej żeglugi. — Ceny kakao podnoszą się; za korzec kakao z Coracas dają dwieście trzydzieści cztery, a za kakao z Trinidad siedmdziesiąt trzy. — Zdaje się, że podczas przeglądu na Placu marsowym wołano: Precz z ministrami! — Skóry zielone Saladeros sprzedają się: wołowe po sześćdziesiąt franków, a krowie po czterdzieści ośm. — Czy przeszli Bałkan? Co porabia Dybicz? W San Francisko nie ma anyżku. Oliwa Plagniolska nie popłaca. W Gruyère po trzydzieści dwa franki centnar sera. — Cóż, Leon XII umarł? — i t. d. i t. d.
Wszystko to mówiło się i objaśniało głośno, gwarno. Przy stole celników i strażników nadbrzeżnych nie rozmawiano tak hałaśliwie.
Sprawy policji nadbrzeżnej potrzebują mniej rozgłosu i mniejszej dobitności w rozmowie.
Przy stole sterników prezydował stary kapitan, p. Gerbrais Gaboureau, który odbywał dalekie podróże. P. Gerbrais Gaboureau nie był człowiekiem, lecz barometrem. Nawyknienie do morza nadało mu przedziwną nieomylność w przepowiedniach. Z góry zapowiadał jaka będzie jutro pogoda. Podsłuchiwał wiatry, badał puls bałwanów, i mówił do chmury: pokaz język, to jest błyskawicę. Był on doktorem fali, wiatrów i wichrów. Ocean to jego pacjent; podróże dookoła świata odbywał, niby zwiedzając klinikę, i w każdym klimacie badał jego dobry i zły stan zdrowia: gruntownie też znał patologję pór roku. Między, inne-