— Mam tedy wasze słowo.
— Jestem człowiek honorowy.
— Żegnam.
— Wy jesteście szlachcicem, a ja rycerzem!
Oczywistem było, że tylko djabli mogli tak mówić. Dzieci nie słuchały już więcej i tym razem na dobre drapnęły, gdyż mały Francuzik, nareszcie przekonany, uciekał równie szybko, jak drudzy.
We wtorek, po tej sobocie, imci pan Clubin wrócił z Durandą do St. Malo.
Tamaulipas wciąż jeszcze stał na kotwicy.
Imci pan Clubin, kopcąc z fajki zapytał właściciela oberży Jana:
— Cóż, kiedy wyrusza ten Tamaulipas?
— Pojutrze, we czwartek, odpowiedział oberżysta.
Tego wieczora Clubin jadł przy stole strażników nadbrzeżnych, i przeciw swemu zwyczajowi wyszedł zaraz po wieczerzy. Nieobecność ta była powodem, że nie zajrzał do kantoru Durandy i że nie był obecny przy jej ładowaniu. To zaniedbanie w człowieku tak punktualnym zaraz spostrzeżono.
Jak się zdaje, Clubin rozmawiał czas pewien ze swoim przyjacielem wekslarzem.
I nie wrócił, jak we dwie godziny po zadzwonieniu na gaszenie ognia po domach. A że dzwon pararafjalny daje ten sygnał o godzinie dziesiątej, była więc północ, gdy Clubin szedł na spoczynek.
Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/145
Ta strona została przepisana.