Przed laty czterdziestu St. Mało miało uliczkę zwaną Coutanchez. Uliczka ta już dziś nie istnieje, zniszczono ją bowiem przy przebudowaniu miasta.
Był to podwójny rząd domów drewnianych, pochylonych ku sobie, a tak bliskich, że rozdzielał je ledwie rynsztok zwany ulicą. Idąc musiałeś rozkraczać nogi po obu stronach płynącej środkiem wody i potrącać głową lub łokciami o domy na prawo i na lewo. Stare te, średnowieczne dworki normandzkie miały coś ludzkiego w owych profilach. Między starym domem i starą czarownicą różnica niewielka. Górne piętra tych domów w głąb zaciśnięte, niby usta bez zębów, ich wystające dachy, dymniki z okienkami i sterczące ganki żelazne, miały wiele podobieństwa do brody, brwi i nosa starej jednookiej kobiety. Mury— to policzki zmarszczone i krostowate. Domy te stykały się czołami, jakby społem spiskowały jaką niegodziwość. Wszystkie występki dawnej cywilizacji zdają się być w związku z tą architekturą.
Największy z domów uliczki Coutanchez, najsławniejszy, albo raczej najbardziej osławiony, nazywa się Jacressarda.
Jacressarda była mieszkaniem tych, co nigdzie nie mieli mieszkania. We wszystkich miastach, zwłaszcza portowych, są męty, ociekające z ludności. W skład ich wchodzą włóczęgi bez nazwiska, bez zatrudnienia, tak dalece nieznani, że nawet sądy nie mogę nic od nich się dowiedzieć; awanturnicy, spekulanci na cudzą kieszeń, chemicy-oszuści, wciąż szukający filozoficznego kamienia, wszelkiego rodzaju obdartusy, bankruty,