miała nic w ustach przez cały dzień. Wszystkie występki, wszystkie ohydy, wszelkie brudy, wszystkie nędze mieszały się tu społem; wspólny sen morzył je na wspólnem plugawem łożu. Sny tych wszystkich dusz tworzyły dobrane sąsiedztwo. Grobowa schadzka, na której poruszały się i łączyły w tych samych cuchnących wyziewach, znużenie, osłabienie, nie wytrzeźwione pijaństwo, znojne wędrówki dzienne, bez kawałka chleba w ustach i bez poczciwej myśli w głowie, wycieńczenie z zamkniętemi powiekami, zgryzota sumienia, pożądliwości, rozczochrane i z barłogiem zmieszane włosy, twarze ze śmiertelnem spojrzeniem, a może i pocałunki ust szatańskich. Zgnilizna ludzka fermentowała w tej jaskini. Fatalność, podróż, okręt, co wczoraj zawinął, wyjście z więzienia, los, noc, rzucały ich na to legowisko. Codziennie los wysypywał tu swój koszyk śmieci. Wchodził, kto chciał, spał, kto mógł, mówił, kto się ośmielił. Było to bowiem miejsce cichych szeptów. Każdy skwapliwie znikał w tłumie. Każdy pragnął zapomnieć się we śnie, nie mogąc zupełnie zaginąć w cieniu. Brano więc ze śmierci to, co się dało. I zamykano oczy w tem bezładnem konaniu, które się co wieczór powtarzało. Skąd pochodzili? ze społeczeństwa, bo byli nędzą — z morza, bo byli szumowinami.
Nie każdy kto chciał, dostał słomy. Niejeden nagi tarzał się po bruku; leżeli ściśnięci; wstawali prawie bezwładni. Studnia bez obmurowania, bez pokrywy, zawsze otwarta, ziejąca, miała trzydzieści stóp głębokości. I lały się w nią deszcze i ściekały tam wszystkie nieczystości i plugastwa podwórka. Przy studni stało wiadro do wyciągania wody. Kto miał pragnienie, pił. Kto się nudził, topił się w studni. Ze snu w barłogu łatwo zsuwano się do snu wiekuistego.