Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/152

Ta strona została przepisana.

tego jak gałganiarz płacił 3 lub 5 centymów za miarkę pszenicy. Tygielek, w którym alchemik miał wyrobić złoto z różnych ingredjencji, był starą pękniętą bombą. Przemiana podłych metali na złoto żywo go zajmowała. Czasami mówił o tem obdartusom podwórka, ale wyśmiewali go. Ludzie ci są pełni przesądów, odpowiadał na to. I postanowił sobie, że nie umrze, dopóki nie wrzuci kamienia filozoficznego do skarbnicy wiedzy. Jego tygielek spożywał dużo drew; poręcz schodów przeszła przez niego. Cały dom znikał na wolnym ogniu. Gospodyni mówiła do alchemika: Nie zostawisz mi pan nic prócz łupiny. — Ale alchemik rozbrajał ją, improwizując na jej cześć wiersze.
Taką była Jacressarda.
Dziecko, a może karzełek, mające lat dwanaście, a może sześćdziesiąt, kretyn, zawsze z miotłą w ręku, było sługą.
Stali goście wchodzili drzwiami od podwórka; publiczność wchodziła drzwiami od sklepu.
Jaki to był sklep?
Wysoki mur, stanowiący facjatę od ulicy, miał otwór kwadratowy, który tworzył drzwi i okno zarazem, okno oszklone i opatrzone okiennicą jedyną w całym domu, zamykaną na rygle. Za tą wystawę od strony ulicy był mały pokoik odgrodzony deskami od szopy, która była wspólną sypialnią. Na drzwiach od ulicy stał napis węglem: Tu można dostać różne osobliwości. Takie szyldy były w owym czasie dość pospolite. Na trzech pułkach w sklepie stały garnki fajansowe bez uszek, chińskie parasole z malowaneml figurkami, tu i owdzie popękane i niedające się zamknąć, ani otworzyć, niekształtne wazy i salaterki, stare kapelusze męskie i damskie, kilka muszli, kilka paczek starych kościanych i mosiężnych guzików, taba-