Człowiek zwolna podniósł zaciśnięte ręce do wysokości szyi strażnika, i nagle dwie te pięści, jakby wystrzelone, uderzyły w dwie tamtego łopatki. Cios był fatalny. Strażnik nie miał nawet czasu krzyknąć i spadł głową ze szczytu skały w morze. Dwie jego podeszwy zaledwie mignęły w przelocie. Rzekłbyś, kamień rzucony w wodę. Otchłań zamknęła się nad nim.
Dwa lub trzy wielkie koła utworzyły się na powierzchni posępnej wody, i zniknęły.
Pozostała tylko luneta, która z rąk strażnika wypadła na murawę.
Kwakier schylił się nad brzegiem przepaścistego zrębu, popatrzył na znikające na wodzie koła, poczekał parę minut, i wyprostowawszy się, zanucił pod nosem:
Straciwszy życie.
I znów się schylił. Nic nie ukazało się na powierzchni. Tylko w miejscu, gdzie zatonął strażnik, utworzyła się gęsta brunatna masa, którą rozciągały kołyszące się fale. Prawdopodobnie strażnik rozbił czaszkę o którą ze skał podwodnych. Krew jego, wypływając na powierzchnię zafarbowała pianę. Kwakier, patrząc na czerwony plaster, znów zanucił.
Był jeszcze...
I nie dokończył, gdyż w tejże chwili usłyszał za sobą głos łagodny, który odezwał się w te słowa:
— A, to wy, Rantaine? Dobry wieczór. Zabiliście, jak widzę, człowieka.
Zabójca obrócił się i piętnaście kroków za sobą