już wcale o znikłej dziewczynie i bardzo być może, iż gdyby teraz jaki delfin wynurzył się z morza, lub czerwono — szyjka maszka zaszeleściła w krzakach, mężczyzna poszedłby swoją drogą wlepiwszy oczy w czerwono-szyjkę albo delfina. Ale zdarzyło się, iż miał oczy spuszczone i wzrok jego mimowolnie padł na miejsce, gdzie niedawno stała dziewczyna. Odcisnęły się tam no śniegu dwie małe stopki, a tuż obok wyczytał wypisany na śniegu wyraz Gilliatt.
To było jego nazwisko.
Długo pozostał nieruchomy, spoglądając to na ten napis, to na małych stopek ślady, to na śnieg, potem poszedł dalej swoją drogą, zadumany.
Gilliatt mieszkał w parafji Saint-Sampson. Nie lubiono go. Były tego powody.
Najprzód mieszkał w domu „nawiedzonym.” Zdarza się niekiedy na wyspach Jersey i Guernesey, że we wsi, albo w mieście przechodząc po jakim bezludnym zakątku, nawet i po ludnej ulicy, widzimy dom zatarasowany, drzwi zawalone; szkaradne jakieś plastry z desek zasłaniają dolne okna, na wyższych znowu piętrach są one niby zamknięte, niby otwarte, wszystkie ich rygle są zasunięte, ale wszystkie szyby powybijane. Jeśli jest podwórzec, to na nim rośnie zielsko, ogrodzenie się wali, w ogrodzie pokrzywy, oset i szalej — można tam rzadkie wypatrzeć owady; kominy porysowane, dach zapada się; co można doj-