Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Clubin postawił na stole świecę i wyciągał szpilki, które miał w kołnierzu surduta.
— Wszak pan mówiłeś kapitanie Gertrais, odezwał się, że Tamaulipas nigdzie się nie zatrzyma?
— A nigdzie. Popłynie prosto do Chili.
— W takim razie nie może dać o sobie wiadomości podczas żeglugi?
— O, to co innego, kapitanie Clubin. Naprzód, może oddać listy wszystkim okrętom, które spotka płynące do Europy.
— Pan ma rację.
— Dalej, jest skrzynka do listów na morzu.
— Co pan nazywasz skrzynką do listów na morzu?
— Alboż jej nie znasz, kapitanie Clubin?
— Nie znam.
— Minąwszy cieśninę Magelańską...
— Cóż tedy?
— Wszędy masz śnieg, ciągłe burze, szkaradne wichry, morze nie warte niucha tabaki.
— Cóż dalej?
— A gdy opłyniesz przylądek Monmoutha...
— Aha. Cóż wtedy?
— Wtedy musisz opłynąć przylądek Walentego.
— A dalej?
— A dalej opłyniesz przylądek Izydora.
— A potem?
— A potem opłyniesz cypel Anny.
— Bardzo dobrze; ale co pan nazwałeś skrzynką do listów na morzu?
— Zaraz panu powiem. Góry na prawo, góry na lewo. Wszędy berlotki, petrele i kormorany, ptaki zwiastujące burze. Okropne miejsce. Ach, do kroćset tysięcy małp, jaka zawierucha, jak wściekła wrzawa! Wicher świszczy tak rozpętany, że o mało nie porwie