sobie żadną miarą przypomnieć kiedy i iakim sposobem sprowadził ją na spód statku. Ale wypił ją bezzwłocznie — po części przez ostrożność, z obawy, by wódki nie wykryto i nie zabrano. Butelkę rzucił w morze. Na drugi dzień, ująwszy za rudel czuł w sobie niejakie drganie.
Sterował jednak prawie tak dobrze, jak zwykle.
Co do Clubina, ten, jak wiadomo, powrócił na noc do oberży Jana.
Nosił on zawsze pod koszulą podróżny trzos skórzany, w którym na wszelki wypadek miał przechowanych kilkadziesiąt gwinei, a który zdejmował tylko w nocy. Na wewnętrznej stronie skóry tego trzosu, właściciel jego wypisał własną swą ręką nazwisko sieur Clubin. Użył do tego tłustej niedającej się wywabić farby drukarskiej.
Rano przed odjazdem, włożył w ten sam trzos żelazną puszkę, zawierającą siedmdziesiąt pięć tysięcy franków w biletach bankowych, a potem wedle swego zwyczaju opasał się trzosem.
Odjazd odbył się wesoło. Podróżni, Jak tylko złożono ich kufry i pakunki na ławkach i pod ławkami, zaczęli ów przegląd statku odbywający się nieodzownie i jakby obowiązkowy, tak już to weszło we zwyczaj. Dwaj podróżni: turysta i Paryżanin, nigdy jeszcze nie widzieli statku parowego, i przy pierwszych obrotach kół poczęli podziwiać pianę, potem dym. Sztuka po sztuce, prawie źdźbło po źdźble, na pokła-