Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/201

Ta strona została przepisana.

biała ciemność rozpostarła się na statku. Żeglowano po takiej rozcieńczonej bladości, nie było widać ani niebo, ani morza. — Nie było i wiatru.
Naczynie z terpentynę, zawieszono na kołku pod pomostem bębnów kołowych, ani drgnęło.
Podróżni umilkli.
Paryżanin jednak nucił sobie półgłosem śpiewkę Bérangera: Gdy raz Jowisz się obudził.
Jeden z mieszkańców Saint-Malo odezwał się do niego:
— Pan z Paryża.
— Tak, panie. — Wysunął głowę za okno...
— Co tam porabiają w Paryżu?
Może ich planetę licho porwało? — W Paryżu wszystko idzie wspak.
— Widać, że na ziemi tak samo jak na morzu.
— Prawda, że mgła szelmowska.
— Może być z niej nieszczęście.
Paryżanin zawołał:
— A zaraz nieszczęście! skąd nieszczęście? jakie nieszczęście? to na nic się nie przyda! To jak spalenie się Odeonu. Tyle rodzin w nędzy! Czy to dobrze? Jak pan sobie chcesz, bo myślisz; ale co do mnie, tom niezadowolony.
Ani ja, rzekł mieszkaniec Saint-Malo.
— Wszystko co się dzieje na tym świecie, zaczął znowu Paryżanin, wygląda jakby się rozprzęgało. Zdaniem mojem Bóg nie myśli o nas.
Mieszkaniec Saint-Malo podrapał się w głowę, jak człowiek starający się coś zrozumieć. Paryżanin chciał mówić dalej, ale mu przerwał Clubin, kładąc rękę na ramię.
— Tss — panie, powiedział. Bądź ostrożny z gadaniem. Myśmy na morzu!
Nikt się już nie odezwał.