— Płyń z nami, kapitanie!
— Zostanę.
Guerneseyczyk, znający się na marynarce, rzekł na to:
— Słuchaj, kapitanie! Siadłeś na mieliźnie przy Hanois; wpław do Plainmont nie ma więcej jak mila; ale łodzią można wylądować dopiero w Rocquaine, a to dwie mile.Mamy wiatr i mgłę. Szalupa dopłynie do Rocquaine nieprędzej, jak za dwie godziny; wtedy będzie już ciemna noc. Przypływ się wznosi, wiatr wzmaga — burza niedaleko. Chcielibyśmy serdecznie przybyć na pomoc, ale nie dokażemy tego, jeśli wiatr nie ustanie. Zginiesz jeśli zostaniesz. Płyń z nami.
Wdał się i Paryżanin.
— Szalupa jest pełna, przepełniona, to prawda, i jednym człowiekiem więcej, będzie jednym człowiekiem zanadto. Ale nas jest trzynastu, to zła liczba; lepiej obciążyć łódź jednym więcej człowiekiem aniżeli liczbą. Chodź kapitanie!
Tangrouille dodał:
— Wszystko to z mojej winy, a nie z twojej kapitanie. Nie powinieneś zostać.
— Zostanę, rzekł Clubin. Burza dziś w nocy rozbije statek. Nie opuszczę go. Gdy statek ginie to jego kapitan umiera. Powiedzą o mnie: spełnił swoją powinność do końca. Tangrouille, przebaczam ci!
I złożywszy nakrzyż ręce zawołał:
— Słuchać komendy! Odwiąż linę! Płyń!
Szalupa zakołysała się. Imbrancam pochwycił za rudel. Wszystkie ręce nietrzymające wioseł wzniosły się ku kapitanowi. Wszystkie usta wykrzyknęły: Hurra kapitanowi Clubin!
— To człowiek godny podziwu, zawołał Amerykanin.
Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/208
Ta strona została przepisana.