stoczyło się ze stosu i niejaki Houssć podniósł je, a burmistrz, Helier Gosselin rozkazał wrzócić w ogień napowrót.
Powróćmy do Gilliatta.
Opowiadano w okolicy, iż ku końcowi rewolucji przybyła do Guernesey i zamieszkała tam pewna kobieta z dzieckiem. Była to jeżeli nie Angielka, to Francuzka. Miała jakieś nazwisko, z którego miejscowe wymawianie i wiejska pisownia utworzyły Gilliattę. Mieszkała sama z dziecięciem, które według jednych było jej synowcem, według drugich synem, według trzecich wnukiem, a znowu według innych niczem. Miała cokolwiek pieniędzy, byle wyżyć ubogo. Nabyła kawał łąki koło Sergentee i kilka zagonów pola w Roque Crespel, koło Rocquaine. Dom, zwany Pustkowiem, był podówczas „nawiedzony” i od trzydziestu przeszło lat niezamieszkały — więc walił się. W ogrodzie, zalewanym przez morze nic się nie rodziło. Oprócz świateł i niepokojów nocnych, dom miał w sobie to szczególnie przerażające, iż gdy wieczorem pozostawiono tu na kominku kłębek wełny, druty i pełny talerz polewki, znajdowano na drugi dzień polewkę zjedzoną, talerz próżny i parę wyrobionych z wełny rękawiczek. Pustkowie to chciano sprzedać wraz ze zna dującym się tam złym duchem, za kilka funtów sterlingów. Wspomniana wyżej kobieta nabyła je, wyraźnie pokuszona przez djabła, albo przez niską cenę.
A nie tylko dom kupiła, ale i zamieszkała w nim