często ten port odwiedzali. Jako mało przystępny, był dla nich dogodnym.
Około jedenastej przemytnicy, zapewne ci sami, na których pomoc liczył Clubin, czekali z towarami na wzgórzu tego portu Moie. Kontrabanda ma czujne oko, więc bacznie przypatrywała się wszystkiemu. Nie mało też ich zdziwił statek żaglowy, który nagle ukazał się za czarnym konturem przylądka Plainmont. Księżyc jasno przyświecał. Przemytnicy pilnie śledzili statek, obawiając się, by w nim nie siedział jaki strażnik nadbrzeżny i nie zaczaił się za wielkim Hanois. Ale krypa minęła Hanois, i zostawiając za sobą od strony północno-zachodniej mieliznę Blondel, zanurzyła się w sinawym mroku widnokręgu.
— Dokąd u djabła wybrała się ta krypa? pytali kontrabandziści.
Tego samego wieczora, zaraz po zachodzie słońca zastukano do drzwi domu, zwanego Pustkowiem. Był to młody sługa z plebanji, co można było poznać z żółtych pończoch i ciemnej odzieży. W Pustkowiu zamknięte były drzwi i okiennice. Stara rybaczka idąc z latarką spotkała chłopca i zaczepiła:
— A czego tu chcesz mały?
— Szukam człowieka, który tu mieszka.
— Niema go w domu.
— A gdzie jest?
— Nie wiem.
— Czy będzie jutro?
— Nie wiem
— Czy gdzie pojechał?
— Nie wiem.
— Bo widzicie, kobiecino, nowy rektor parafji wielebny Zbenezer Caudray chciałby go odwiedzić.
— Nic nie wiem.
Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/239
Ta strona została przepisana.