W innych znowu miejscach, w zagłębieniach kątów, gdzie nagromadził się delikatny piasek, gnany raczej wiatrem niż falę, znajdowały się kępy niebieskiego ostu.
Na wzniesieniach mało niepokojonych przez wodę, widać było nory, wywiercone przez niedźwiadki morskie. Te jeżo-muszle, chodzące jak żywe kule, toczące się na swych kolcach, a których pancerz składa się z przeszło dziesięciu tysięcy sztuk artystycznie spojonych i połączonych ze sobą — niedźwiadki morskie, których paszcza niewiadomo dlaczego nazywa się latarnią Arystotelesa, przewiercają granit swemi pięcioma zębami, kruszącemi kamień i zamieszkują w wywierconych otworach. W takich to komórkach znajdują je poszukujący wytworów morskich; krają je na czworo i jedzą na surowo jak ostrygi. Ni którzy smarują chleb tem miękkiem mięsem. Nazywają też to stworzenie: jajkiem morskiem.
Odleglejsze szczyty skał, wystające z wody przy odpływie morza, dochodziły koło opoki Człowieka do pewnego rodzaju niewielkiej zatoki, prawie zewsząd skałami otoczonej. Widocznie można tam było umieścić statek. Gilliatt zauważył tę zatokę. Miała ona kształt podkowy i była otwarta z jednej tylko strony wschodniej; wiatry zaś od wschodu wiejące najmniej są niebezpieczne w tych miejscowościach. Woda była tu zamknięta i prawie uśpiona. Zatokę tę znalazł Gilliatt dogodną; zresztą, niebardzo miał w czem przebierać.
Jeżeli chciał korzystać z odpływu morza, to powinien był się spieszyć.
Zresztą pogoda była ciągle piękna. Zuchwała morze w najlepszym teraz było humorze.
Gilliatt powrócił na krypę, obuł się, odwiązał linę i opłynął skałę przy pomocy wiosła.
Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/270
Ta strona została przepisana.