Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/276

Ta strona została przepisana.

Gilliatt pociągnął za sznur. Sznur się nie zerwał — hak był zaczepiony.
Zaczepił się w jakiemś zagięciu płaszczyzny, którego Gilliatt nie mógł dojrzeć.
Teraz szło o to, czy powierzyć swe życie temu nieznanemu punktowi oparcia.
Gilliatt nie zawahał się bynajmniej.
Wszystko nagliło. Trzeba było iść najkrótszą drogą.
Zresztą niepodobieństwem było schodzić na pokład Durandy i wyszukiwać innych sposobów. Poślizgnięcie się było prawdopodobnem, a upadek prawie niechybny. Wieźć łatwiej, ale zleźć trudno.
Jak każdy dobry majtek, Gilliatt był zwinny. Nigdy nie tracił siły napróżno. Wytężenie stosował do potrzeby. Tym sposobem dokazywał cudów siły przy zwyczajnych środkach. Piersi miał jak wszyscy, ale serce niepospolite. Z siłą, która jest przymiotem fizycznym, łączył on energję, będącą zaletą moralną.
Straszne to było, co wypadało zrobić.
Przeskoczyć, zawiesiwszy się na tej nitce, przestrzeń między dwiema skałami! takie było zadanie.
W dziejach poświęcenia i spełnionej powinności, często zdarzają się takie znaki zapytania, jakby przez śmierć stawiane.
Czy zrobisz to? pyta głos nieznany.
Gilliatt poraź drugi pociągnął za sznur, by wypróbować dokładnie; hak trzymał się mocno.
Gilliatt obwinął lewą rękę chustką, ujął węzłowaty sznur w prawą, którą przykrył lewą potem jedną nogę wystawiwszy naprzód, a drugi mocno odepchnąwszy się od skały, by siła rzutu nie dozwoliła skręcić się sznurowi, rzucił się ze szczytu mniejszej skały na stromą ścianę większej.
Uderzenie było potężne.