niedostatku, przez sam ąprzezorność nie mógł szafować materjałam i jak tylko w miarę potrzeby i gdy konieczność tego była widoczną. Przy tylu trudnościach było to jednym kłopotem więcej.
Po dokonaniu jednej roboty występowała druga. Gilliatt bez wahania przechodził do niej, śmiało robiąc skok olbrzymi.
Człowiek, dokonywający tych wszystkich rzeczy stał się straszliwym.
Pośród tylolicznych znojów, Gilliatt wydatkował naraz całą swoją siłę, która z trudnością się odnawiała.
Z jednej stony brak wszystkiego, z drugiej znużenie wychudziły go. Zarosła mu broda i włosy: nie miał ani jednej całej koszuli. Był bosy, gdyż wiatr uniósł mu jeden trzewik a morze drugi. Kawałki odskakujące od kamiennego kowadła, którem się posługiwał, a które było bardzo niebezpieczne, porobiły mu na rękach i ramionach rany. To bryzgi pracy. Te rany, zadraśnięcia raczej niż skaleczenia; były powierzchowne ale zaogniało je chłodne powietrze i słona woda.
Doświadczał głodu, pragnienia, zimna.
Kubeł słodkiej wody wypróżnił się; zjadł żytnią mąkę lub przerobił na klajster. Pozostało mu tylko nieco sucharów.
Chrupał je zębami, nie mając wody do rozmoczenia.