Powoli, dzień po dniu, siły jego wątlały.
Straszliwa skala kradła mu życie.
Pytanie, co pić — pytanie, co jeść — pytanie, jak spać.
Gilliatt jadł, gdy mu się udało złowić morską stonogę albo raka; pił, gdy widział ptaka morskiego spuszczającego się na szyczyt jakiej skały. Właził tam za nim i w wydrążeniu znajdował cokolwiek słodkiej wody. Pił po ptaku, czasem z nim razem, gdyż mewy i mewki przyzwyczaiły się już do niego. Nawet przy największym głodzie, nic im złego nie robił. Przesądny był, jak mówiliśmy to dawniej, pod względem ptaków. One znów ze swej strony nie obawiały go się także; miał szkaradne najeżone włosy i długą brodę uspakajała je ta zmiana postaci; to nie człowiek — myślały sobie, to zwierzę.
Ptaki i Gilliatt byli z sobą teraz w przyjaźni. Biedacy ci dopomagali sobie nawzajem. Dopóki Gilliat miał żytnią mąkę rzucał im czasami małe gałki; teraz znowu przyszła na nie kolej wskazywać mu miejsca, gdzie znajdowała się woda.
Muszle jadał surowe; do pewnego stopnia gaszą one pragnienie. Co do krabów, te na surowo jeść się nie dadzą; nie mając kociołka żeby je ugotować, piekł je palonemi kamieniami, jak to robią napół dzicy mieszkańcy wysp Ferroë.
Porównanie dnia z nocą poczęło objawiać się cokolwiek. Nastały deszcze, ale dokuczliwe; nie ulewne, nie kropliste, ale igiełkowate, lodowe, przenikające, ostre, które przeszywały odzież Gilliatta do skóry, a skórę do kości. Mało co było pić po deszczu, ale się przemakało na nim do nitki.
Pomagający skąpo, rozrzutny w dokuczaniu, takim. Z ten deszcz niegodny nieba, jak zły uczynek. Gilliatt znosił go dzień i noc przez tydzień przeszło.
Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/319
Ta strona została przepisana.