kreślony i niknący wir wiatru świstał, wykręcając wodę; fale, przybierające przy tych obrotach postać kręgów, uderzały o podwodne skały, jak olbrzymie płaskie kamienie, ciskane przez niewidzialnych atletów. Ogromna piana strzępiła wszystkie skały. U góry potoki, u dołu ślina. Obok tego ryk groźny. Żaden odgłos ludzki, ni zwierzęcy nie zdoła dać wyobrażenia o tym trzasku, towarzyszącym wzburzonemu morzu. Chmura biła ogniem działowym, grad sypał kartaczami, fala szła do szturmu. Jedne punkta zdawały się być nieruchome, na innych wicher przechodził dwadzieścia sążni w sekundzie. Morze, jak okiem sięgnąć, było białe; dziesięć mil spienionej wody napełniało widnokrąg. Ogniste wrota roztwierały się. Chmury niektóre jakby się paliły; z leżących, jak się zdawało, na stosie czerwonych obłoków, niby głowni rozżarzonych, wznosił się jakby tuman dymu. Pływające kształty potrącały się i mieszały, jedne drugie przetwarzając. Woda ściekała w nieobliczonej ilości. Słychać było plutonowy ogień na firmamencie. Pośrodku sklepienia cieniów znajdował się jakby wielki wywrócohy kosz; z niego wypadały w nieładzie trąby, grad, chmury, purpura, fosfór, noc, światło, gromy, huk. Straszliwe są te wywnętrzania się otchłani.
Gilliatt zdawał się nie zwracać na nie uwagi, głowę miał pochyloną nad robotą. Druga przegroda poczynała się wznosić. Na każde uderzenie pioruna odpowiadał uderzeniem młota. Słychać to było, jak dawanie taktu pośród wrzenia chaosu. Głowę miał obnażoną — wicher zerwał mu czapkę.
Paliło go pragnienie — pewnie miał gorączkę. Kałuże deszczu potworzyły się dokoła niego w otworach skał. Od czasu do czasu zaczerpywał dłonią wody i pił. Potem, nawet nie patrząc, co się dzieje z burzą, brał się znów do roboty.
Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/379
Ta strona została przepisana.