kich, zamało mu było tego pożywienia. Sucharów już nie miał. Co do wody, tej mu nie brakło; nie tylko uśmierzył pragnienie, ale zalany był nawet.
Korzystając z opadania morza, począł szukać na skałach raków morskich. Skały dość już wynurzyły się z wody, by można spodziewać się dobrego połowu.
Ale zapomniał, że nie będzie miał jak je upiec. Gdyby poszedł do swego magazynu byłby zobaczył, że go deszcz zalał zupełnie. Drzewo i węgle zmiękły, a kłaki, których używał zamiast hubki, były mokrzuteńkie; ani sposób rozniecić ognia.
I miech także był popsuty; zawalił się przód ogniska w kuźni, burza zniszczyła pracownię. Narzędzi pozostało mu jeszcze tyle, że w razie potrzeby mógł pracować, jako cieśla, tylko nie jako kowal. Ale w obecnej chwili Gilliatt nie myślał o swym warsztacie.
Zołądek wołał gdzieindziej.
To też, nie namyślając się długo, zaczął szukać więcej pożywienia. Już nie do cieśniny się udał, ale zewnątrz jej, na drugą stronę podwodnych kamieni.
Z tej to właśnie strony przed dziesięciu tygodniami Duranda uderzyła o rafy.
Dla połowu jakiego pragnął Gilliatt, zewnętrzna strona cieśniny była lepszą niżeli wewnętrzna. Kraby lubią się przewietrzać podczas odpływu morza; wygrzewają się na słońcu; takie kraby, a lubią południe! Dziwnie wygląda to ich wyłażenie z wody na światło. Mrowi się to, że aż człowiek prawie się oburza. Patrzcą na nie, na ich chód niezgrabny i koślawy, na ciężkie gramolenie się z załamu na załam po niższych częściach skały, jak po stopniach schodów, trzeba koniecznie przyznać, że i ocean ma swoje robactwo.
Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/399
Ta strona została przepisana.