Było to niby walka dwóch błyskawic.
Gilliatt zagłębił ostrze swego noża w płaską lepkość i krętym ruchem, jakby miał z bicza trzasnąć, zakreślił koło przy oczach — wyrwał głowę, jak się wyrywa ząb.
Skończyło się.
Cały potwór odpadł.
Jakby się bielizna zsunęła. Pompa ssąca została zniszczona — próżnia znikła. Czterysta baniek odrazu puściło i skałę i człowieka. Szmata zapadła w wodę.
Gilliatt znużony walką, mógł widzieć u swych stóp na kamieniach dwie galaretowate kupy bezkształtne, z jednej strony głowę, z drugiej resztę. Mówimy: resztę, gdyż ciałem nazwać tego niepodobna.
Przez ostrożność jednak cofnął się Gilliatt; obawiał się jeszcze jakiego konwulsyjnego przedśmiertnego napadu.
Ale potwór był martwy na dobre.
Gilliatt mógł swój nóż złożyć.
Dobrze się uwinął z głowonogiem; tchu mu już niemal zabrakło; prawe jego ramię i tułów były fioletowe; przeszło dwieście pęcherzy wystąpiło na nich — z niektórych krew tryskała. Na takie ranki słona woda jest lekarstwem. Gilliatt zanurzył się w niej, a jednocześnie tarł sobie ciało dłonią. Puchlina nikła od tego nacierania.
Cofając się i zagłębiając dalej w wodę, przybliżył się, sam tego niespostrzegając, do jakiegoś lochu,