miesięcznych na jaką samotną wyspę. Mówiono wtedy: Patrzcie, niema Gilliatta. Ale nikt za nim nie tęsknił.
Gilliatt był marzycielem. To było źródłem jego odwagi i zarazem trwożliwości. Miał on swoje własne o rzeczach wyobrażenie.
Być może, iż podlegał przywidzeniom albo nawet jasnowidzeniu. Stan taki zarówno może opanować wieśniaka i króla, robiąc czasem szczególne niespodzianki ludzkiemu rozumowi. Nagle rozdarte cienie ukazują nam rzeczy niewidzialne i znowu się zwierają. Takie urojenia miewają czasami siłę przetwarzającą; z poganiacza wielbłądów robią Mahometa, z pasterki kóz Joannę d’Aarc. Samotność wydziela zawsze pewną ilość szczytnego obłędu. Jestto dym gorejącego krzaka — wynika z tego tajemnicze drżenie myśli, podnoszące uczonych do godności proroków i poetów — na stanowiska wieszczów. Ale najczęściej stan jasnowidzenia cięży człowiekowi i wprawia go w osłupienie. Istnieje pewien rodzaj świątobliwego znikczemnienia. Fakirowi tak ciąży jego urojenie, jak kretynowi wola. Luter, przemawiający do djabła na poddaszu w Wittembergu, Pascal, zasłaniający piekło parawanem ze swego gabinetu, murzyn, wiodący rozmowę z Bossum, bóstwem o białem obliczu — wszystko to jeden i ten sam fenomen, tylko rozmaicie przeprowadzony przez różne mózgi, wedle ich siły i rozmiarów Luter i Pascal byli i zostali wielkimi: murzyn jest głupi.