Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/440

Ta strona została przepisana.

To poczucie możliwości już jest pociechą.
Ale Lethierry nie modlił się.
Kiedy jeszcze był szczęśliwym, Bóg istniał dlań uosobiony, rzec można, ciałem i kośćmi. Lethierry rozmawiał z nim, dawał mu swoje słowo i czasami po przyjacielsku ściskał się z nim za ręce. Gdy atoli nieszczęście spadło na Lethierry’ego, Bóg zniknął — zjawisko dość zresztą częste. Zdarza się to, gdy sobie wyobrażamy Pana Boga, jako dobrodusznego poczciwca.
Teraz, w stanie duszy, w jakim pozostawał Lethierry, jedno tylko było dlań jasne widzenie — uśmiech Deruchetty. Okrom tego uśmiechu wszystko zresztą było czarne.
U Deruchetty od pewnego czasu, zapewne z powodu straty Durandy, którą także uczuła, czarowny uśmiech stał się rzadszym. Zdawała się być czemś zajęta, bywała roztargniona. Ustały dziecięce jej psoty, ucichły jej szczebiotania ptasie. Teraz już, gdy wystrzał armatni zwiastował brzask dzienny, Deruchetta nie mówiła do wschodzącego słońca, dygając; „Dzień dobry, prosimy bliżej, — nie rób pan ceremonji”. Chwilami miewała minę bardzo poważną i zamyśloną — rzecz smutna w tak miłej istocie. Wszelako przymuszała się do śmiechu, żeby rozerwać mess Lethierry’ego, ale jej wesołość zaćmiewała się z dniem każdym i zakrywała pyłkiem, niby skrzydło przekłutego szpilką motyla. Dodajmy, że, czy to, iż się smuciła smutkiem stryja, — smutek bowiem bywa zaraźliwym — czy też z innych powodów, Deruchetta stawała się nabożniejszą niż dawniej. Za poprzedniego rektora, p. Jaquemin Herode, jak wiadomo, bywała w kościele zaledwie cztery razy do roku. Teraz stała się bardzo gorliwą i nie opuściła nabożeństwa ani w niedzielę, ani we czwarki. Pobożne dusze w parafji