Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/454

Ta strona została przepisana.

Bravées. Żadnych przechodniów, z wyjątkiem może jednego mężczyzny, który wychodził z plebanji, lub też do niej wracał. I to nie było pewnem, bo noc zaciera swe rysunki, a światło księżyca zawsze wątpliwie oświeca. Zresztą, prócz ciemności, odległość była znaczną. Ówczesna plebanja stała po drugiej stronie portu w miejscu, gdzie dziś jest przystań dla statków kupieckich.
Gilliatt zcicha podpłynął do Bravées i przywiązał krypę do kółka Durandy pod oknem mess Lethierry.
Potem wyskoczył na ziemię.
Zostawiwszy za sobą krypę przy brzegu, Gilliatt obszedł dom, skręcił w uliczkę jedną, drugą i nie spojrzawszy nawet na ścieżkę, która wiodła do Pustkowia, po kilku minutach stanął na rogu muru ogrodowego, gdzie były dzikie malwy, różowo kwitnące w czerwcu, powoje, osty i inne zielska. Tu, ukryty za głogami, nieraz w letnie miesiące po całych godzinach siedział na kamieniu i przez niski mur, który brała ochota przeskoczyć, wpatrywał się w ogród Bravées i przez gałęzie drzew śledził dwa okna panieńskiego pokoju. Odszukał i teraz swój kamień, przy tym samym niskim murze, w tym samym ciemnym kącie wśród głogów i jak zwierzę, wracające do swojej jamy, wsunął się i przytulił. Raz usiadłszy, nie zrobił już najlżejszego poruszenia. Spojrzał. Przed jego oczyma ten sam ogród, te same aleje, gaik, klomby kwiatów, dom, dwa okna panieńskiego pokoju. Księżyc ukazał mu to senne widzenie. Okropna rzecz pomyśleć w takiej chwili, że człowiek musi oddychać. Gilliatt usiłował powstrzymać oddech.
Zdawało mu się, że widzi widmo raju ziemskiego. I lękał się, by to wszystko nie rozwiało się, nie uciekło. Nie przepuszczał, nie mógł przypuszczaj iż