Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/458

Ta strona została przepisana.

Derushetta była przy nim, że nic więcej nie potrzebował i że zaczyna się wieczność rajskich rozkoszy.
Jakiś szelest zbudził oboje, Deruchettę z marzeń, Gilliatta z zachwytu.
Ktoś szedł po ogrodzie. Nie widziano go, bo zasłaniały drzewa. Były to stąpania mężczyzny.
Deruchetta podniosła oczy.
Stąpania zbliżyły się i ucichły. Osoba, która szła zatrzymała się. Musiała być dość blisko. Ścieżka, w końcu której była ławka, ginęła w głębi gaiku. O kilka kroków od ławki stała owa osoba zasłoniona gęstemi zaroślami.
Przypadek zrządził, że Deruchetta ją widziała, a Gilliatt nie widział.
Księżyc rzucał jej cień aż do ławki.
Gilliatt widział ten cień.
I spojrzał na Deruchettę. Jej usta nawpół otwarte chciały krzyknąć ze ździwienia. Podniosła się na poły i znów padła na ławkę. W postawie tej czytałeś chęć ucieczki i czar przykuwający do miejsca. Usta jej prawie promieniały uśmiechem, a w oczach bulgotał błysk łzawy. Zdawało się, że istota, którą widzi, nie jest z tego świata. Odblask anielski rozjaśniał spojrzenie Deruchetty.
Istota, która dla Gilliatta była tylko cieniem, przemówiła. Zgłębi gaju wyszedł głos, łagodniejszy od niewieściego głosu, a jednak głos męski. Gilliatt ustyszał te słowa:
— Pani, widzę cię co niedziele i co czwartki; mówiono mi, że dawniej nie przychodziłaś tak często. Spostrzeżenie to obcych ludzi — i przepraszam za nie. Nigdy nie przemówiłem do ciebie, pani; obowiązek mi tak nakazywał; dziś przemawiam, gdyż to jest moją powinnością. Powinienem najprzód rozmówić się z tobą, pani. Cashmere jutro odpływa. I dlatego przy-