krzaki Czerni i głogów tworzyły cichą noc nad tym bezładem skał i morskich bałwanów; nic spokojniejszego jak ta zatoczka w czasie ciszy morskiej, nic burzliwszego, gdy nastanie nawałnica. Zwieszone gałązki bodiaków ciągle prawie obmywała piana morska. Na wiosnę zatoczka ta była pełną kwiatów, gniazd ptasich, woni, ptaków, motylów i pszczółek. Dzięki późniejszym robotom dziczyzna ta już dziś nie istnieje; zastąpiły ją piękne linje proste; mamy podmurowania, bulwary, ogródki; niwelacja była nieubłaganą: dobry smak inżynierów uprzątnął dziwactwa góry i kapryśne skał wyskoki.
Było około dziesiątej godziny z rana; kwadransik przed dziesiąta, jak mówiono w Guernesey.
Tłum, według wszelkich pozorów pewnie powiększał się w St. Sampson. Ludność rozgorączkowana ciekawością ciągnęła na północ wyspy i Havelet, leżący na południu, był samotniejszym niż kiedykolwiek.
A jednak można tam było zobaczyć łódź i przewoźnika. W łodzi leżał tłómoczek podróżny. Przewoźnik zdawał się kogoś oczekiwać.
W pewnej odległości od portu stał na kotwicy Cashmere, który, mając odpłynąć dopiero w południe, nie rozwinął jeszcze żagli.
Gdyby przechodzień po jednej ze stromych ścieżek między skałami nadstawił ucho, usłyszałby szmer rozmowy w Havelet; a jeśliby przechylił się przez urwiska, zobaczyłby w pewnej odległości od łodzi, w za-