Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/484

Ta strona została przepisana.

gięciu skał pośród zarośli, kędy nie przenikało spojrzenie przewoźnika — dwie osoby, mężczyznę i kobietę — Ebenezera i Deruchettę.
Te ocienione kryjówki na brzegu morza, przywabiające kobiety do kipieli, nie zawsze są tak samotne, jakby się zdawało. Niekiedy ludzie ciekawi wypatrują i podsłuchują. Łatwo można śledzić tych, co się tu kryją, idąc przez gęste zarośla, w których krzyżuje się mnóstwo dróżynek. Granity i krzaki ukrywające schadzkę, mogą także ukrywać świadka.
Deruchetta i Ebenezer stali naprzeciw siebie p atrząc sobie w oczy i trzymając się za ręce. Deruchetta mówiła, Ebenezer milczał. Łza zatrzymała się na jej rzęsach i nie spadła.
Strapienie i namiętność malowały się na religijnem czole Ebenezera. Dojmująca rezygnacja dopełniała obrazu — rezygnacja nieprzyjazna wierze, jakkolwiek z niej płynęła. Na tej twarzy, dotychczas pełnej prostoty anielskiej, zaczynał się rysować wyraz fatalny. Ten, co jeszcze nie rozmyślał nad dogmatem, zaczął rozmyślać nad losem — rozmyślanie niebezpiecznie dla księdza. Wiara w takiem rozmyślaniu przychodzi do rozkładu. Uginanie się pod ciężarem nieznanej fatalności strasznie niepokoi duszę. Człowiek jest pacjentem wypadków. Zycie przynosi coraz nowe przygody i poddajemy się im biernie. Nigdy nie wiemy z której strony nagle spadnie na nas przygoda. Katastrofa i szczęście przybywają i odchodzą jak osoby nieoczekiwane. Mają one zewnątrz człowieka swe prawa, swe drogi, które przebiegają, swe środki ciażenia. Nic nie da się przewidzieć. Żyjemy jak w odmęcie, wystawieni na ustawiczne niespodzianki. Rumienie jest linją prostą, a życie wirem. Wir znienacka rzuca na głowę człowieka czarne chaosy i nieba błękitne. Los nie zna sztuki przejść łagodnych.