nazwała mess Lethierry’ego swoim stryjem. Dotychczas mówiła: mój ojciec.
Ebenezer cofnął się o jeden krok i kiwnął na przewoźnika. Słychać było trzeszczenie żwiru na głazach i stąpania człowieka przy łodzi.
— Nie, nie! zawołała Deruchetta.
Ebenezer zbliżył się do niej.
— Trzeba, Deruchetto.
— Nie, nigdy! Dla maszyny! Czy podobna? Widziałam wczoraj tego okropnego człowieka? Nie możesz mię opuścić. Masz rozum, wynajdziesz sposoby. Nie po to naznaczyłeś mi tu schadzkę dziś rano, żeby mię porzucić. Nie masz powodu żalić się na mnie. Czy na tamtym okręcie chcesz odpłynąć? Nie pozwolę. Nie opuścisz mnie. Nie otwiera się nieba, żeby je zamykać. Powiadam ci, że zostaniesz. Zresztą jeszcze masz dość czasu. O! jakże cię kocham!
I tuląc się do niego, objęła go za szyję i złożyła ręce, jakby modląc się do niebios, by zatrzymały Ebenezera.
Młody ksiądz wyrwał się z uścisku rąk wzbraniających się rozwikłać.
Deruchetta siadła na złomie skały okrytej powojem; rękaw jej sukni zagiął się do łokcia i ukazał śliczne ramię; w jej oczach nieruchomych migało światło niebieskawe. Łódź zbliżała się.
Ebenezer objął jej głowę obiema rękami; dziewica miała minę wdowy, — a młodzieniec wyglądał na jej dziadka. Z pewną religijną ostrożnością dotknął jej włosów, przez kilka chwil wpatrywał się w jej lica i potem złożył na jej czole pocałunek — jeden z tych pocałunków, pod któremi powinna by wykwitnąć gwiazda — i głosem drżącym z śmiertelnej boleści, głosem, w którym czułeś szarpanie duszy, powiedział te słowa: Bądź zdrowa!
Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/487
Ta strona została przepisana.