Strona:PL V Hugo Pracownicy morza.djvu/491

Ta strona została przepisana.

Gilliatt odezwał się znów tonem powagi:
— Na co czekacie? powiedziałem wam, żebyście szli za mną.
— Dokąd? spytał Ebenezer.
— Tam.
I Giiliatt wskazał palcem na dzwonnicę kościoła.
Kochankowie poszli za nim.
Gilliatt szedł naprzód, pewnym krokiem. Kochankowie chwiali się na nogach.
W miarę jak zbliżali się do dzwonnicy, na pięknych i czystych rysach twarzy Ebenezera i Deruchetty wykwitać się zdawał uśmiech. Zbliżenie do kościoła rozjaśniało je. W zapadłych źrenicach Gilliatta była noc.
Rzekłbyś: widmo prowadziło dwie dusze do nieba.
Ebenezer i Deruchetta nie zdawali sobie sprawy z tego, co ich czekało. Wmieszanie się tego człowieka było gałązką, której czepia się tonący. Szli za Gilliattem z uległością rozpaczy dla pierwszego lepszego, który niesie pomoc. Umierający, bez trudności przyjmuje przysługę. Deruchetta, mniej pojmująca położenie, miała więcej zaufania. Ebenezer rozmyślał: Deruchetta jest pełnoletnią — formalności ślubne w Anglji są bardzo proste, zwłaszcza na wyspach, gdzie rektorowie parafji mają władzę prawie biskupią; czy jednak dziekan zgodzi się na danie ślubu, nie pytając o pozwolenie stryja? W tem trudność. Z tem wszystkiem nie szkodzi spróbować. W każdym razie będzie to zwłoka.
Ale co za jeden ten człowiek? jeśli to wistocie ten sam, którego mess Letthierry nazwał swoim zięciem, jak wytłomaczyć jego teraźniejszy postępek? On, przeszkoda, zmienia się w opatrzność. Ebenezer przyjmował tę pomoc z cichą skwapliwością człowieka, który czuje, że go ocalają.