Gdy wyszli z kościoła, już Cashmere zaczął robić przygotowania do odjazdu.
— Przybywacie w sam czas, rzekł Gilliatt.
I poszli ścieżkę do Havelet.
Państwo młodzi szli naprzód, Gilliatt postępował teraz za niemi.
Ebenezer i Deruchetta byli jak lunatycy. Rzekłbyś, że nastała tylko zmiana w ich obłędzie. Nie wiedzieli co czynię; spieszyli się machinalnie, o niczem nie pamiętali, nie umieli skleić dwóch myśli, i tylko czuli, że są razem. W zachwycie — nie myśli się, jak się nie pływa w wartkim prądzie potoku. Z głębi ciemności wpadli nagle w Niagarę szczęścia. Możnaby powiedzieć, że poddawali się wniebowzięciu. Nie mówili do siebie, zanadto rozmawiając duszami. Deruchetta przyciskała do serca ramię Ebenezera.
Stąpania Gilliatta przypominały im czasami, że był z niemi. Byli głęboko wzruszeni, ale nie wyrzekli ani słowa; zbytek wzruszenia wyraża się w osłupieniu. Ich wzruszenie było rozkoszne, ale gnębiące. Byli zaślubieni. Podziękowania odkładali na później, zobaczę się jeszcze z Gilliatem, przyznawali, że dobrze uczynił, ale zresztą nic więcej. Z głębi serca dziękowali mu gorąco, ale bezwiednie prawie. Deruchetta pomyślała sobie, że później, kiedyś, wypadnie jej niejedną rzecz rozjaśnić. Tymczasem przyjmowali, co było. Czuli swoją zależność od tego człowieka porywczego i stanowczego, który narzucił im prawie szczęście. Rozpytywać go, rozmawiać z nim, było niepodobieńswem; zbyt wiele wrażeń tłoczyło się na ich