Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/101

Ta strona została przepisana.

Widać tam było gromady dachów jedenastu wsi i miasteczek; widać było w kilkomilowej od siebie odległości wszystkie na wybrzeżu dzwonnice, tak wysokie, że mogły, w razie potrzeby, służyć za punkta przewodnie dla ludzi, będących na morzu.
Po kilku chwilach zdawało się, że starzec znalazł w owem półświetle, czego szukał; wzrok jego zatrzymał się na zagrodzie, będącej folwarkiem, złożonym z drzew, murów i dachów, zaledwie widzialnych wpośród równiny i lasów; wstrząsnął z zadowoleniem głową, jak człowiek, który powiada sobie w myśli: To tam, i zaczął kreślić palcem u przestrzeni kierunek drogi przez płoty i pola uprawne. Od czasu do czasu wpatrywał się w jakiś niekształtny i niewyraźny przedmiot, powiewający nad głównym dachem folwarku, i zdawał się pytać, co to jest? Było to coś bezbarwnego i trudnego do rozpoznania o zmierzchu; nie było to zwykłą na dachu chorągiewką, bo powiewało, a nie było żadnej przyczyny, aby chorągwią być miało.
Znużony był i pozostawał chętnie na kopcu, na którym usiadł, poddając się temu zapomnieniu, jakiemu w pierwszej chwili spoczynku strudzeni ludzie ulegają.
Jest pora dnia, którą możnaby nazwać nieobecnością odgłosu; jest to błoga pora, pora wieczoru. Taką właśnie była ta pora. Korzystał z niej; wpatrywał się, wsłuchiwał, w co? — w ciszę. Nawet dzicy miewają chwile tęsknej zadumy. Nagle cisza ta została niezakłóconą, lecz uwydatnioną głosami przechodniów; były to głosy kobiet i dzieci. Pomroka miewa niekiedy niespodziewane dźwięki wesołe. Z powodu krzaków nie było widać gromadki, z której rozchodziły się głosy; ale gromadka ta szła pod wzgórzem w stronę równiny i lasu; Głosy te czyste i świeże dobiegały starca zamyślonego; były tak blizkie, że nic z nich nie stracił.